Chłopcy z placu drewnianej broni

Wydanie gazety „KochamRawe.pl – magazyn opinii”, które trzymacie Państwo w rękach, ukazuje się w 75. rocznicę bombardowania Rawy przez lotnictwo sowieckie (16.01). Następnego dnia, 17 stycznia 1945 r. oddziały Armii Czerwonej zajęły miasto dając początek okresowi poddania go rządom sprawowanym przez władze komunistyczne. Przed rokiem na tych łamach przedstawiłem – konfrontując wspomnienia czerwonoarmistów i mieszkańców naszego powiatu – okoliczności, w których wyparto stąd Niemców. Dziś chcę nawiązać do czasów nieco późniejszych, gdy komuniści okrzepli już nieco w roli nowej władzy. Nie na tyle jednak, by ich rządy nie były kwestionowane.

Kilka lat temu nabyłem wydaną przez Instytut Pamięci Narodowej publikację „Wojskowy Sąd Rejonowy w Łodzi” (Warszawa 2004), która prezentuje przede wszystkim problematykę procesów wytaczanych członkom organizacji niepodległościowych. Szczególnie zainteresował mnie zawarty w książce artykuł Janusza Wróbla poświęcony toczącym się przez łódzkim WSR procesom członków niepodległościowych organizacji młodzieżowych. Zainteresowanie to ma pewne tło rodzinne, jako że mam w pamięci sprawę stryja mej żony, który w wieku lat kilkunastu został aresztowany, a następnie skazany za udział w jednej z takich organizacji działających na Górnym Śląsku oraz rzekome przygotowywanie zbrojnego zamachu na milicjanta. Sposób traktowania stryja Kazika w śledztwie i warunki osadzenia w więzieniu odbiły się na jego zdrowiu, w wyniku czego zmarł przedwcześnie.
Ponieważ nigdy wcześniej nie spotkałem się z informacjami o antykomunistycznych organizacjach młodzieżowych w moich rodzinnych stronach, z ciekawością przeczytałem, iż w województwie łódzkim konspiracja młodzieżowa była zjawiskiem dosyć powszechnym. Autor wspomnianego artykułu wymienił m.in. działające w Pabianicach organizacje „Skauting” i Tajna Organizacja Młodzieżowa, w Tomaszowie Mazowieckim – „Młode Orlęta” i dziewczęcą organizację „Wolność”, w Piotrkowie Trybunalskim – „Mała Dywersja” i „Biały Orzeł”. Wskazywał, że tego rodzaju organizacje istniały nawet małych miejscowościach jak Lućmierz koło Zgierza. Informacją, która w oczywisty sposób mnie zaintrygowała było wskazanie, że w Rawie Mazowieckiej działała młodzieżowa organizacja pod zagadkową nazwą „Bracia Mewy”. Czytając o tym daleki byłem od przekonania, że kiedykolwiek wyjaśnię zagadkę tego bractwa. Po kilku latach dopisało mi jednak szczęście i natrafiłem na rzeczowe informacje o tej organizacji. To co wyczytałem w aktach po raz kolejny natomiast uświadamia mi jak łatwo dokonując uogólnień można się dopuścić historycznych fałszów.

Po raz pierwszy natrafiłem na bliższe informacje o „Braciach Mewach” wśród krótkich opracowań łódzkiej Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej poświęconych „nielegalnym organizacjom i bandom terrorystyczno-rabunkowym po wyzwoleniu powiatu Rawa Mazowiecka” działającym w latach 1947-1953. Już pierwsze zdanie notatki o młodzieżowym bractwie przyniosło pewne rozczarowanie, okazało się bowiem, że organizacja nie powstała w Rawie, ale w Nowym Mieście nad Pilicą, ówcześnie przynależącym do powiatu rawskiego. Po wtóre, członkowie związku nie mieli jednak wcale na uwadze walki z komunizmem. Wejście do tego grona było jednak obwarowane rytuałami nadającymi przedsięwzięciu powagi. Każdy z przystępujących do bractwa przysięgał: „Składam przysięgę, że nie zdradzę tej organizacji. Zdrajca zostanie zbity”. Przysięgę spisywano na kartce, po czym nowy adept bractwa składał na niej podpis własną krwią opatrując pseudonimem wybranym z treści ulubionej przez założycieli bractwa książki o Indianach. Braćmi Mewami byli zatem m.in. Czarna Pantera, Orli Szpon i Złota Strzała. Jako dawny miłośnik powieści Hanny Ożogowskiej „Tajemnica zielonej pieczęci” (nota bene jej akcja toczy się w latach 1957-1958 r. w Łodzi), muszę odnotować, że Bracia Mewy także posługiwali się pieczątką, z podobizną mewy i literami B.M., jak też żółtozielonym proporczykiem. Sama inspiracja powołania bractwa przyszła z innej lektury, co zgodnie przyznawano: Artur Zalewski i Jurek Świąder zapragnęli założyć własną organizację po przeczytaniu książki „Chłopcy z Placu Broni” Ferenca Molnara (jej pierwsze polskie tłumaczenie na język polski ukazało się w 1913 r.). Cóż, pamiętam własne emocje, gdy śledziłem losy Ernesta Nemeczka. Choć powieść ta nadal znajduje się na liście lektur szkolnych w Polsce, to chyba nikt z Czytelników nie ma złudzeń, że po jej przeczytaniu dzisiejsi uczniowie mieliby ochotę na zakładanie związku. Co więcej, po moich własnych synach sądząc, nawet historie o Indianach już nie rozpalają chłopięcej wyobraźni.

Wracając jednak do „Braci Mewy”: bractwo powstało w 1951 r. i – jak informuje milicyjna notatka – „na ten okres przypada najintensywniejsza działalność wyrażająca się wybijaniem szyb przy pomocy drewnianych pistoletów na gumę, w które to byli uzbrojeni członkowie tej organizacji”. Jedna z wybitych szyb należała do profesora nowomiejskiego gimnazjum. Okazuje się, że chłopcy wyrównywali w ten sposób rachunki z nauczycielami. „Wybicie nastąpiło na skutek osobistej urazy do tego profesora” – stwierdzał anonimowy autor notatki, zauważając w innym miejscu, że żywiący urazę był synem nauczycielskim. Funkcjonariusz dodał także, że „z tych samych pistoletów strzelano do profesora łaciny”.

Ciekawy jest w tej historii sposób potraktowania gimnazjalistów z Nowego Miasta, którzy tworzyli organizację „Bracia Mewy”. Z jednej strony konsekwentnie określano ich mianem nielegalnej organizacji, z drugiej strony, mimo że rzecz działa się u szczytu okresu stalinowskiego, śledczy uznali, że nie ma sensu sprawy traktować przesadnie poważnie. „Całą działalność omawianej organizacji w świetle materiałów będących w sprawie można nazwać zabawą dzieci przeradzającą się w chuligańskie wyczyny”. Wzięto pod uwagę wiek uczniów (13-14 lat) i po przesłuchaniu ich na okoliczność przynależności do nielegalnej organizacji poprzestano – przynajmniej w świetle dokumentów – na pouczeniu ich. Nie założono sprawy karnej. Tym niemniej w okresie PRL nie przechodzono tak łatwo do porządku nad faktem, iż ktoś był zatrzymany i przesłuchiwany w związku z przynależnością do nielegalnej organizacji. Po wielu latach, o czym dowiedziałem się już z innych akt, Służba Bezpieczeństwa ustalała dalsze losy „Braci Mew”. Jeden z nich na przykład został nauczycielem.
W finale wypadałoby wskazać, że z tą rawską młodzieżową antykomunistyczną organizacją jest trochę jak z historią z PRL-owskiego dowcipu o tym, jakoby w Moskwie rozdawano samochody: po sprawdzeniu okazało się, że nie w Moskwie, tylko w Erywaniu; nie samochody, tylko rowery; i nie rozdają, tylko kradną. „Bracia Mewy” byli wprawdzie organizacją młodzieżową, lecz nie z Rawy, tylko z Nowego Miasta; ponadto nie antykomunistyczną, ale awanturniczo-chuligańską. Czy nie lepiej było pozostać jedynie z wiedzą, że w Rawie działała tajemnicza antykomunistyczna organizacja młodzieżowa? Kto wie, może z czasem „Bracia Mewy” zostaliby jako podmiot zbiorowy włączeni do lokalnego panteonu patriotycznego? Wolę jednak prawdę. A jest ciekawa, nieprawdaż?

Artur Gut